Artykuł Jana Rojewskiego (2.10.2020)
Link do artykułu magazyn.wp.pl
Mylą się ci, którzy sądzą, że to koniec wojny w Zjednoczonej Prawicy. Apetyt Zbigniewa Ziobry na władzę jest zbyt wielki.
Jeszcze przed tygodniem wielu komentatorów wyrażało opinię, że to koniec Zbigniewa Ziobry i jego Solidarnej Polski w projekcie Zjednoczonej Prawicy.
„Albo Ziobro przyjmie warunki teraz i zostanie w rządzie, albo i tak je przyjmie, ale później, i w rządzie już nie będzie – to poseł PiS Zbigniew Girzyński dla „Super Expressu”.
„Ogon nie może merdać psem”, „niektórym zerwało beretki” – to z kolei przytaczane przez „Rzeczpospolitą” rzekome wypowiedzi samego prezesa PiS i Joachima Brudzińskiego.
Ważniejsza wydawała się jednak – znana z całej jego kariery – powtarzalność Jarosława Kaczyńskiego wobec przeciwników politycznych. Z tymi, którzy mu się przeciwstawili, on się nie rozstawał się ot tak – on starał się ich unicestwić całkowicie jeszcze długo po powiedzeniu im „do widzenia”.
Dziś, gdy okazało się, że w błędzie byli niemal wszyscy, a Ziobro zostaje w rządzie, nie tracąc stanu posiadania, zaczynają się mnożyć teorie na temat tego, dlaczego prezes PiS nie zachował się tak, jak zwykł się zachowywać.
Dlaczego tak postąpił?
Jedne teorie mówią o tym, że minister sprawiedliwości i prokurator generalny w jednej osobie zagroził upublicznieniem pieczołowicie zbieranych haków, którymi mógłby uderzyć w samego premiera Mateusza Morawieckiego. Inni spekulują, że prezes nie doceniał poparcia Ziobry wśród członków PiS.
O tym, co zdecydowało o ostatniej wojence w Zjednoczonej Prawicy, dowiemy się pewnie dopiero przed kolejnymi wyborami parlamentarnymi. Bo konflikt, choć chwilowo zażegnany, pociągnie za sobą ofiary. Kto nimi będzie, zobaczymy po składzie list wyborczych. Wtedy ktoś „puści farbę”.
Niezależnie od tego, jaka jest prawda, pewne jest, że to nie koniec Zbigniewa Ziobry.
Minister zapewne zdaje sobie jednak sprawę, że czas do końca kadencji musi przeznaczyć na umocnienie się, a podobnie, jak Kaczyński, krzywd – tych prawdziwych i urojonych – nie zapomina. Nigdy.
Prawo i sztuka homiletyki
Szef Solidarnej Polski jest niekiedy porównywany do Zorro czy Janosika. To żadne uszczypliwości. Sam użył tej metafory w wywiadzie dla „Polska. The Times” w 2016 roku. Mówił, że to właśnie ci bohaterowie stanowili dla niego wzór w dzieciństwie. A że łamali prawo? Przecież było ono narzucone siłą przez tych, którzy chcieli utuczyć się na ludzkiej krzywdzie.
Ziobro miał jeszcze jednego bohatera. Jego poglądy ukształtował dziadek, Ryszard Kornicki. To żołnierz AK i WiN, po wojnie więziony we Wronkach, Przemyślu i karnej kolonii rolnej w Kawczu. Łącznie w ośrodkach odosobnienia spędził dziesięć lat (początkowo skazano go na dożywocie).
Złość i rozgoryczenie spowodowane niechęcią III RP do rozliczeń z komuną, która skrzywdziła między innymi jego dziadka, miały się po latach stać jedną z pierwszych stycznych między Ziobrą a braćmi Lechem i Jarosławem Kaczyńskimi.
Zbigniew Ziobro pochodzi z rodziny prowincjonalnej inteligencji. Choć urodził się w Krakowie, to jego rodzice, lekarze, mieszkali w Krynicy, ze względu na zainteresowania naukowe ojca, który pracował w Szpitalu Uzdrowiskowym.
Było jasne, że kolejnym krokiem w jego życiu muszą być studia w oddalonej od ponad sto kilometrów stolicy Małopolski. Rodzice myśleli, że będą to studia medyczne. On wybrał jednak prawo. Chciał być prokuratorem, mieć wpływ nie tylko na rehabilitację dziadka i innych „wyklętych”, ale też doprowadzić do osądzenia odpowiedzialnych za tworzenie aparatu represji.
Zderzenie z akademickim Krakowem było jednak dość brutalne. Nie był wyróżniającym się studentem – jego średnia ze studiów nie dobijała do 4. Lepiej niż na Uniwersytecie Jagiellońskim miał odnajdywać się na podyplomowych studiach z homiletyki, czyli…sztuki wygłaszania kazań.
W czasach studenckich doszło też do zdarzenia, które pokazuje, że gdy Ziobro sam uzna, że ktoś jest winien, nie odpuści. Wtedy jest śledczym, prokuratorem i sędzią w jednym.
To historia o szantażyście, który miał żądać od przyszłego ministra pieniędzy. Student Ziobro zawiadomił policję – podejrzenie rzucił na swojego byłego współlokatora Marka K. i jego kolegę (potajemnie ich nagrywał, prowadząc osobiste śledztwo). Po latach procesu Marek K. został uniewinniony. Tajemnica wysyłającego anonimy szantażysty do dziś nie została wyjaśniona. To „śledztwo” Ziobrze nie wyszło, tak jak nie wyszła mu kariera prokuratorska. Aplikację co prawda zrobił, ale w zawodzie nigdy nie pracował.
Przełomowy okazał się dla niego rok 2000.
Na jednej fali z Kaczyńskimi
Do polityki wciągnął go Kazimierz Michał Ujazdowski, który akurat porzucał swojego patrona – gdańskiego konserwatystę Aleksandra Halla – na rzecz wracającego do politycznej gry o najwyższe stawki Lecha Kaczyńskiego. To wtedy tworzyły się hasła budowy „IV RP”, a Kaczyński przekonywał do siebie inteligentów pokroju Ujazdowskiego choćby wolą tworzenia spójnej polityki historycznej. Ziobro prowadził wówczas Stowarzyszenie Katon i centrum pomocy ofiarom przestępstw, a Kaczyński był już ministrem sprawiedliwości.
– To był czas dużego rozdrobnienia na prawicy. Wszyscy wiedzieli, że projekt, jakim był AWS, jest skompromitowany i trzeba czegoś nowego. Bardzo zależało nam na dopływie świeżej krwi, ale takim rozsądnym. Chcieliśmy uniknąć łapanki – mówi w rozmowie z Wirtualną Polską polityk PiS związany z tzw. „zakonem PC”, a więc starą gwardią Kaczyńskich skupioną wokół nich od zarania III RP. – Ziobro do tego pasował.
Rzeczywiście, szybko znalazł fale, na których mógł nadawać z braćmi Kaczyńskimi. Wiadomo – sądy są skorumpowane, a prokuratura ślamazarna. Nie ma szans na skuteczną walkę z układem, mafią i wyjaśnianiem kolejnych afer gospodarczych. Tylko my możemy to zmienić.
Minister sprawiedliwości Lech Kaczyński nie unikał wtedy ostrych sformułowań. Sam chętnie zaostrzał język debaty publicznej. Choćby w wywiadzie dla „Przeglądu” mówił, że „policja nie powinna się bawić z przestępcami” i że w tym zakresie „należałoby wrócić do lat 70.” Właśnie wokół osobistej popularności Lecha Kaczyńskiego i zapowiedzi sanacji wymiaru sprawiedliwości PiS zbudowało w 2001 roku swój program. W tej odnowie pomóc miało m.in. zaostrzanie kar za najcięższe przestępstwa z karą śmierci włącznie.
Kaczyńscy długo nie rezygnowali z tego pomysłu. Gdy w październiku 2004 roku doszło do pierwszego czytania poselskiego projektu ustawy o zmianie ustawy Kodeks karny, stanowisko PiS prezentował poseł Zbigniew Ziobro:
„Kara śmierci jest swoistą obroną konieczną społeczeństwa przed najniebezpieczniejszymi, najokrutniejszymi bandytami. Kara śmierci jest karą sprawiedliwą. Kara śmierci jest karą skuteczną. Kara śmierci jest karą etycznie dopuszczalną. Dlatego domagamy się wprowadzenia tej kary”.
Jak wiemy, w tej sprawie nie zmienił zdania. Nawet w zeszłym roku, po brutalnym morderstwie na Dolnym Śląsku, ubolewał nad tym, że „niestety UE nie pozwala na karę śmierci”.
Wróćmy jednak do października 2004 roku. Ziobro, przemawiając w imieniu PiS, był już wtedy młodą gwiazdą partii.
Przepustka do świata politycznych celebrytów
Było to możliwe, bo „człowiek od Ujazdowskiego” szybko został człowiekiem Lecha Kaczyńskiego. Pełnił nawet – choć krótko – funkcję podsekretarza stanu w ministerstwie sprawiedliwości. Z kolei za sprawą Jarosława Kaczyńskiego włączył się do budowania krakowskich struktur PiS.
W 2002 roku Zbigniew Ziobro startuje w wyborach na prezydenta Krakowa. Ostro rywalizował o to ze Zbigniewem Wassermanem. Po przeprowadzeniu wewnętrznego sondażu w PiS-ie stwierdzono, że partia jednak postawi na Ziobrę.
– To była kompletna porażka – mówi Wirtualnej Polsce profesor Jarosław Flis, politolog z Uniwersytetu Jagiellońskiego – Ziobro otrzymał w tamtej kampanii 13 proc. poparcia, wygrał tylko z kandydatem LPR. Głosy konserwatywnego elektoratu podzieliły się między niego, a Jana Rokitę. To spowodowało, że Jacek Majchrowski jest po dziś dzień prezydentem miasta. Jeśli to coś zdradza o profilu politycznym Ziobry, to że ma skłonność do falstartów i jest ukierunkowany na rywalizację wewnętrzną.
Porażka w Krakowie nie załamuje młodego polityka. W styczniu 2003 roku dostaje kolejną szansę za sprawą tzw. Afery Rywina. Propozycja korupcyjna, jaką znany producent filmowy miał złożyć Adamowi Michnikowi, ląduje na czołówkach gazet i w centrum zainteresowań opinii publicznej. Sejm powołuje pierwszą komisję śledczą w historii polskiego parlamentu. PiS deleguje do niej Zbigniewa Ziobrę.
Profesor Tomasz Nałęcz, wówczas przewodniczący tamtej pamiętnej komisji, w rozmowie z Wirtualną Polską tak wspomina pracę Zbigniewa Ziobry: – To był wówczas zupełnie inny człowiek. Tak naprawdę dopiero wkraczał w świat polityki. Brakowało mu zdecydowania, nie miał umiejętności postępowania z dowodami. Nie czynię z tego zarzutu, bo był wówczas bardzo młody. Patrząc na jego pracę w komisji odnosiłem wrażenie, że bardzo chciał dorównać Janowi Rokicie. Nie zauważał, że Rokita bawi się tą rywalizacją.
Nałęcz dodaje również: – Opinie o Ziobrze jako o doświadczonym śledczym były przesadzone, choć przyznaję, że był bardzo pracowity. Równocześnie nic wówczas nie zapowiadało, że to człowiek, który utrzyma się w polityce tak długo. Nie był nawet giermkiem, dopiero zaczynał terminować. Nie miałem wątpliwości, że jego pracą w komisji sterują bardziej doświadczone osoby z Prawa i Sprawiedliwości. Wnioski Ziobry, że to Kwaśniewski i Miller byli częścią tej przestępczej układanki, były zupełnie przesadzone i on sam musiał o tym wiedzieć, ale z powodów politycznych brnął w tę tezę. Mimo tego za pracę w komisji postawiłbym mu czwórkę.
Daria Domaradzka-Guzik, specjalistka ds. mowy ciała, tak ocenia ówczesne wystąpienia Zbigniewa Ziobry: – Wypadał blado. Słychać było, że mówiąc, zaczyna przyspieszać, na czym traciła dykcja. Próbował jak najszybciej wyjść z niekomfortowych sytuacji, jakimi były dla niego konferencje prasowe. Często zdradzał objawy zdenerwowania, takie jak podwyższony ton głosu, żywa gestykulacja czy przerywanie w połowie wypowiedzi celem złapania oddechu. To drobiazgi, ale w połączeniu z łamiącym się głosem i trzęsącymi rękoma, najczęściej podczas trzymania ważnych dokumentów, zdawały się go przytłaczać.
Może i Ziobro rzeczywiście momentami się gubił, może wygłaszał kazania, zamiast zadać krótkie i celne pytania (tu mistrzem był Jan Rokita), ale nie to jest ważne. Posłowie, którzy znaleźli się w komisji, otrzymali w pakiecie przepustki do świata politycznych celebrytów. Ziobro potrafił to wykorzystać.
PiS traci, ale Ziobro pnie się w górę
W czasach „rywinowej komisji” młody polityk nie korzystał z modnych dziś specjalistów od wizerunku. Nie znaczy to, że nie starał się konsekwentnie budować obrazu bezkompromisowego twardziela. Momentami stawał się przez to zdecydowanie przerysowany, ale w ogólnym rozrachunku, skuteczny. Dlatego po zwycięstwie wyborczym w 2005 roku, to jemu powierzono tekę ministra sprawiedliwości. Zbigniew Ziobro ogłaszał wówczas, że 30 proc. prokuratorów nie zajmuje się tym, czym powinno.
– Zamierzam etaty tych ludzi przesunąć na pierwszą linię walki z przestępczością – zapowiadał w mediach.
Do tego miał stworzyć w prokuraturze odrębny elitarny pion na wzór Centralnego Biura Śledczego. Miałby się zajmować walką z przestępczością zorganizowaną. Medialnym hitem były jednak sądy 24-godzinne, które miały przyspieszyć decyzyjność polskiego wymiaru sprawiedliwości.
Budując obraz szeryfa Ziobro kierował się tym, co zaobserwował u Lecha Kaczyńskiego, ale nie tylko. Szacunek u polskiej prawicy budził wtedy burmistrz Nowego Jorku Rudy Giuliani, który szedł do wyborów z hasłem „zero tolerancji dla przestępców”. To było potem kopiowane pod różnymi szerokościami geograficznymi, choćby przez Michaila Saakaszwliego, który w 2015 roku zostając merem Odessy, zapowiadał antykorupcyjną krucjatę i – zupełnie jak Ziobro – otoczył się wianuszkiem młodych, niezwiązanych z systemem ludzi.
Radykalizm ministra i przekonanie o własnej nieomylności sprawiły, że już w 2006 roku zaczęły się jego pierwsze starcia z szeroko pojmowanym środowiskiem prawniczym. Ziobro zarzucał prokuratorom, że są zależni od swoich politycznych patronów, ale sam nie zamierzał rozdzielać stanowiska ministra i prokuratora generalnego (stało się to za rządów PO w 2009 roku. Po kolejnym dojściu do władzy PiS cofnął tę zmianę). Do tego swoją prawą ręką uczynił sędziego Andrzeja Kryże, który znany był z wyroków, jakie wydawał wobec opozycji demokratycznej w PRL (m.in. w sprawie Bronisława Komorowskiego).
Już wtedy Ziobro forsował zmianę w ustawie o KRS. Miała ona m.in. na celu zmniejszenie liczby składu Rady z 24 do 12 osób, z czego aż 7 byłoby związanych z władzą PiS-u. Pojawiła się także propozycja, aby głosowania rady były jawne.
Ale wtedy, „za pierwszego PiS-u”, prawdziwą krucjatę, która w założeniach miała utrwalić jego popularność, Ziobro wytoczył środowisku lekarskiemu.
12 lutego 2007 roku funkcjonariusze CBA zatrzymali dr Mirosława G. z klinki kardiochirurgii MSWiA. Dwa dni później, podczas konferencji prasowej Zbigniew Ziobro przedstawił film z zatrzymania lekarza i ogłosił: „już nikt nigdy przez tego pana życia pozbawiony nie będzie”. Zrobił rzecz niebywałą, wręcz skandaliczną – przesądził o winie człowieka przed wyrokiem sądu.
Doktorowi G. postawiono zarzuty zabójstwa, mobbingu i przyjmowania łapówek. Z dwóch pierwszych został uniewinniony. Sąd Apelacyjny w Krakowie zobowiązał ministra do złożenia publicznych przeprosin i wypłaty zadośćuczynienia. Szacowano, że realizacja tego wyroku może kosztować Ziobrę nawet 300 tys. złotych.
Bartosz Arłukowicz, wieloletni minister zdrowia i lekarz tak w rozmowie z Wirtualną Polską wspomina tamte wydarzenia: – W środowisku lekarskim panowało dość powszechne przekonanie, że Ziobrą sterują wyłącznie emocje. Chciał za wszelką cenę udowodnić, że lekarze są skorumpowani. Przykład dr G. miał służyć zastraszeniu, ale miało to realne konsekwencje, bo w wyniku tych działań spadła liczba przeszczepów. Zastanawiając się, skąd to się u niego wzięło, zwróciłbym uwagę na pobudki osobiste.
Owe pobudki osobiste, o których wspomina Arłukowicz, mogą być związane ze śmiercią Jerzego Ziobry. Ojciec ministra zmarł w czerwcu 2006 roku, a rodzina latami oskarżała lekarzy o to, że świadomie narazili go na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia.
W czasie pierwszych rządów PiS Zbigniew Ziobro nie zdążył przeprowadzić swoich pomysłów na zmiany w wymiarze sprawiedliwości. W 2007 roku doszło do przyspieszonych wyborów, po których Prawo i Sprawiedliwość utraciło władzę. Choć PiS, przyciągnąwszy do siebie część elektoratu swoich byłych koalicjantów – Ligi Polskich Rodzin i Samoobrony – zyskał dwa miliony nowych wyborców, to trafił do opozycji na osiem lat.
– Dzisiaj mówi się, że to był błąd Kaczyńskiego, ale to nie jest prawda. Gdybyśmy zostali w wariancie mniejszościowym, tylko byśmy tracili poparcie. Wybory w 2009 roku mogłyby być dla nas tragiczniejsze, niż te w roku 2007 – ocenia polityk od lat związany z PiS.
W 2007 roku PiS traciło, ale w partii był polityk, który zyskiwał – Zbigniew Ziobro. W badaniach popularności dostawał więcej głosów niż urzędujący prezydent Lech Kaczyński. To wtedy po raz pierwszy pojawiły się spekulacje, że to Ziobro, reprezentant zmiany pokoleniowej, powinien zastąpić w przyszłości Jarosława Kaczyńskiego i poprowadzić PiS.
Wskazywano również, że jest jedynym ministrem byłego rządu PiS ocenianym przez opinię publiczną lepiej, niż jego następca desygnowany przez Platformę Obywatelską (Zbigniew Ćwiąkalski).
W 2009 roku Ziobro zamienia Warszawę na Brukselę. W marcu 2010 roku na zjeździe partyjnym, 51 członków PiS dopisuje jego nazwisko na karcie do głosowania podczas wyborów szefa partii.
Niewiele, ale to znaczący gest, bo oficjalnie kandydował tylko Jarosław Kaczyński. I choć prezes PiS otrzymał 999 głosów, to był to kolejny sygnał dla Ziobry mówiący, że nadchodzi jego czas.
– Jeden z bohaterów prozy Eduardo Mendozy mówi, że był w wieku, w którym obawiał się bardziej pochlebstw niż gróźb – ironicznie komentuje profesor Flis.
Poza PiS nie ma życia – udowodnione
Zmiany w PiS przyspieszyła katastrofa smoleńska. Początkowo mogło się wydawać, że Prawo i Sprawiedliwość się rozpadnie.
Pierwsi z PiS zdecydowali się odejść „muzealnicy” i ludzie kojarzeni jako środowisko Lecha Kaczyńskiego. Wystraszyli się radykalizacji nastrojów po katastrofie, teorii o zamachu i walki o krzyż na Krakowskim Przedmieściu. Chcieli przeć ku politycznemu centrum.
Widząc to, Zbigniew Ziobro coraz odważniej krytykował prezesa, aż w końcu przelicytował. W listopadzie 2011 roku wraz z Jackiem Kurskim i Tadeuszem Cymańskim został wyrzucony z partii. Jarosław Kaczyński nie mógł, a raczej nie chciał dłużej przymykać oczu na wypowiedzi, takie jak ta:
„Albo PiS stanie się formacją, która jest w stanie samodzielnie rządzić, albo będzie konieczne zbudowanie dwóch ugrupowań – centrowego i narodowego – by zagospodarować wyborców, a potem budować koalicję” (Ziobro dla „Naszego Dziennika”).
Tak samo, jak nie mógł pozostawać obojętny na to, co Ziobro i Kurski robili przed wyborami parlamentarnymi w 2011 roku.
– Ziobro wykorzystywał frustrację tych, których – mówiąc w żargonie partyjnym – sczyszczono, a więc wysłano na gorsze miejsca na listach w wyborach parlamentarnych w 2011 roku – wskazuje Jarosław Flis. – To typowa dla PiS-u, ale i dla Platformy, metoda rotacji i ustalania hierarchii w partii. Ziobro z pomocą Jacka Kurskiego zaczął ich objeżdżać, a oni chętnie fotografowali się z popularnym „szeryfem”. Potem byli przekonani, że jeśli komuś zawdzięczali wejście do Sejmu, to jemu.
Wykluczenie z PiS było dla Ziobry, Kurskiego i Cymańskiego zaskoczeniem, ale nie szokiem. Owszem, grali o dużą stawkę, ale wiedzieli, z kim grali. Teraz musieli nauczyć się żyć poza partią, która ich stworzyła. Receptą wydawało się zbudowanie własnego wehikułu politycznego. Samodzielne życie okazało się jednak niemożliwe. Solidarna Polska okazała się zbyt mała, zbyt słaba. W wyborach do Parlamentu Europejskiego w 2014 roku startująca samodzielnie partyjka Ziobry otrzymała niecałe 4 proc. głosów, wynik o punkt procentowy lepszy niż Polska Razem Jarosława Gowina. To był więcej niż jasny sygnał, że jeszcze jedne wybory, a Ziobro na dobre trafi na margines polskiej polityki.
I wtedy nadeszła pomoc.
Matematyka podpowiedziała Jarosławowi Kaczyńskiemu, że dodając do swojego wyniku ludzi Ziobry i Gowina, mógłby wygrać z Platformą Obywatelską.
Ziobro tylko na to czekał. Bo choćby tysiąc razy powtórzył, że „Kaczyński nigdy nie był moim politycznym ojcem ani autorytetem. Wzorem w polityce dla mnie był dziadek” (Rzeczpospolita, rok 2013) to od początku zakładał partię z myślą, że kiedyś ponownie włączy ją do Prawa i Sprawiedliwości.
Cena, jaką musiał zapłacić za wejście do Zjednoczonej Prawicy, była wysoka – osobiste upokorzenie. W wyborach prezydenckich miał poprzeć bowiem swojego dawnego podwładnego Andrzeja Dudę, który nie zgodził się na przejście w 2011 roku do Solidarnej Polski.
Sam prezes PiS mówił o nim publicznie „Zbyszek”. To prawda, tak można mówić o kimś bliskim, ale tak mówi się również do dziecka. A Zbyszek dawno był już Zbigniewem. Pokazał to, ponownie bratając się z PiS – zacisnął zęby i zrobił, co trzeba. Widać było, że bardzo dojrzał jako polityk.
Ten odmieniony Ziobro wiedział, jak ważne jest zbudowanie oddanej sobie gwardii. Szukał jej wśród młodych, którzy przypominali mu jego samego sprzed kilkunastu lat.
– Ta strategia wynikała z dwóch przyczyn. Pierwszą była na pewno obserwacja środowiska Marszu Niepodległości, który gromadził tłumy młodych ludzi. Drugą było rozpoznanie presji ideologicznej lewicy. Ziobro odkrył, że konflikt między Tuskiem a Kaczyńskim jest na wyczerpaniu. Szczególnie po tym, kiedy ten pierwszy wyjechał z Polski. Dlatego potrzebował nowej osi podziału. Robi to dobrze, ale wychodzi mu to dlatego, że jest u władzy. Wątpię, żeby cieszył się takim powodzeniem będąc w opozycji – mówi WP pragnący zachować anonimowość polityk PiS.
Symbolem tej zmiany pokoleniowej został Patryk Jaki. To on – już przed ostatnimi wyborami parlamentarnymi – ułożył Deklarację Nowego Pokolenia, którą podpisywali kandydaci Solidarnej Polski. Wśród siedmiu punktów znajdowały się m.in. te mówiące, że kandydat zawsze będzie „przeciwko przyjmowaniu nielegalnych imigrantów”, „nigdy nie zagłosuje za roszczeniami żydowskimi – 447” i będzie przeciwny „wdrażaniu ideologii LGBT”.
To pokazuje, że radykalniejsza od Ziobry i jego ludzi jest tylko Konfederacja.
„Wódz”, „symbol”, „drugi po Kaczyńskim” – tak o Zbigniewie Ziobro mówią dziś w rozmowach z Wirtualną Polską politycy, którym szef Solidarnej Polski pomógł w trudnym roku 2011. Ich lojalność jest bezwzględna. Nie wiadomo jednak, na ile lojalni pozostają młodzi, których tak naprawdę nigdy nie sprawdzono. Średnia wieku parlamentarzystów Solidarnej Polski wynosi zaledwie 42 lata. Warto też pamiętać, że np. Sebastian Kaleta i Jacek Ozdoba zapisali się do SP dopiero po otrzymaniu nominacji wiceministerialnych.
– Poniekąd ta strategia jest częścią konfliktu między Ziobrą a Morawieckim. Premier w podobny sposób promuje młodych, którym szybko wręcza awanse. To jeden z powodów, dla których Ziobro poczuł się zagrożony – dodaje Flis.
– Prawo i Sprawiedliwość zawsze było lojalne wobec swojego prezesa. To nie przypadek, że Jarosław Kaczyński jest wybierany od 2003 roku. Ziobro nigdy nie był traktowany jako realne zagrożenie. Nawet tamto głosowanie, w którym dopisało go na kartach kilkadziesiąt osób, nic w tym postrzeganiu nie zmieniło – mówi polityk PiS z otoczenia Kaczyńskiego.
I wydaje się, że to jest kluczowe dla zrozumienia powodów „pokojowego” zakończenia ostatniego konfliktu w rządzie. Jarosław Kaczyński zlekceważył sygnały mówiące o systematycznie rosnącej pozycji Ziobry na prawicy.
Podczas gdy prezes budował pozycję Mateusza Morawieckiego, który jest postrzegany jako „ciało obce w PiS”, minister sprawiedliwości budował sam siebie.
Jego pierwszą strategią, którą pielęgnował od prawie 20 lat, było pochylanie się nad przegranymi i wykazywanie wobec nich empatii.
Tak było z ofiarami reżimu komunistycznego i kulawego systemu sprawiedliwości. Tak było z tymi, którzy poczuli, że padli ofiarą nieuczciwych lekarzy. Tak było wreszcie z „partyjnymi dołami” traktowanymi jako wypełniacz między pierwszymi a ostatnim miejscem na liście wyborczej, a mającymi ambicje na znacznie więcej. Im wszystkim Ziobro gwarantował sprawiedliwość. Trzeba dodać – sprawiedliwość w jego rozumieniu. Polskę solidarnie empatyczną, gotową wykorzystać cały aparat władzy do wyrównania krzywd. Był w tym autentyczny, opowiadał o emocjach, które sam podzielał.
Drugim elementem strategii był atak na Mateusza Morawieckiego.
Stąd oskarżenia premiera o uległość wobec Brukseli (sprawa powiązania budżetu z praworządnością), popieranie samorządowców tworzących „strefy wolne od LGBT” (Morawiecki z chęcią zakończyłby tę wojenkę), propozycje wypowiedzenia konwencji Rady Europy dotyczącej zwalczania przemocy wobec kobiet czy wreszcie hurtowa produkcja zmian w prawie, które kończyły się tym samym – pomrukiwaniem Unii, że martwi ją polska praworządność.
W walce o wpływy na prawicy drugorzędny był chaos pogłębiający się w wymiarze sprawiedliwości, ataki na sędziów, obsadzanie swoimi ludźmi ważnych stanowisk w prokuraturze. Ziobro potrafił za każdym razem wytłumaczyć wyborcom, że wszystko, co robi, robi dla ich dobra, nawet jeśli przeczyły temu fakty. Konsekwentne budowanie swojej pozycji doprowadziło jednak do sytuacji, w której minister sprawiedliwości stał się niepostrzeżenie niczym bank, który jest już za duży, aby upaść.
I to dlatego, ku zaskoczeniu komentatorów, Zbigniew Ziobro wyszedł z ostatniego kryzysu rządowego obronną ręką. Nie stracił posady, zachował dwóch ministrów. Nie musiał iść na ustępstwa w sferze ideologicznej. Dalej wygłasza „kazania”, ale teraz uważnie wsłuchują się w nie nawet członkowie PiS. To może przecież mówić ich przyszły szef.